K’ILIADA – Mikołaj Kowalski-Barysznikow

kilithon ultra magazine

K’ILIADA – Mikołaj Kowalski-Barysznikow

To miała być przygoda życia. I była. Ale nie do końca taka, jak ją sobie wyobrażałem. Zlekceważyłem Jej Wysokość Kilimandżaro i niewiele zabrakło, a zostałbym na Dachu Afryki na zawsze. Żaden ze mnie Odyseusz, ani tym bardziej Achilles, tak się jednak złożyło, że udział w Kilimanjaro Extreme Marathon stał się dla mnie połączeniem Iliady i Odysei. Prywatnym dramatem w jednym akcie!

tekst: Mikołaj Kowalski-Barysznikow
zdjęcia: Piotr Dymus

 

 

Prolog

Facet jest deweloperem. Buduje wielkie centra handlowe, ale nie tylko. Ma łeb do biznesu. Czego się nie tknie, zamienia w sukces. Czy ma na koncie jakieś porażki? Pewnie ma, ale o nich nie mówi. Jest zdobywca, a zdobywca nie tłumaczy się z klęsk, on przekuwa je w zwycięstwa. Gdy parę lat temu doszedł do ściany, nie przejął się – po prostu rozpirzył ją w drobny mak. Sprzedał firmę i zaczął żyć pełną piersią. Od tej pory większość wolnego czasu spędzał, żeglując z kumplami po odległych morzach i oceanach, a kiedy schodził na ląd – biegał. Coraz dalej i wyżej. Po kilku ukończonych ultramaratonach zachciało mu sie wiecej, az w koncu nogi poniosły go pod sam Everest. Wyżej niż tam biegać się nie dało. Przynajmniej o_ cjalnie. I to właśnie na mecie Tenzing Everest Marathon zrodził się początek tej historii. Michał Gawron postanowił, ze 5356 m n.p.m. mu nie wystarcza. Postanowił sprawdzić, czy da się biegać jeszcze wyżej!

 

 

Hercog

Chachar z Częstochowy. Choć ma na karku ponad 40 lat, nie przestaje łobuzować. Przynajmniej na górskim podwórku, bo w domu to inna sprawa – przykładny mąż i ojciec dwójki dzieci właśnie kończy budowę wymarzonego domu w Kudowie. Piotr Hercog to niezły gagatek, choć wcale na takiego nie wygląda. Raczej niepozorny, spokojny, niepytany mówi niewiele. Ale jak już zacznie, mamy gotowy scenariusz filmu przygodowego. Oczywiscie z nim w roli głównej. Indiana Jones trailu? Trochę tak, z tą różnicą, że Indiane ciągnęło raczej do ciepłego klimatu i pod ziemię, a Hercu woli otwarta przestrzeń, wysokość i chłód. Kilimandżaro to całkiem jego świat, a im wyżej, tym lepiej. Herc to wyborny kompan na szlaku – jego opowieści zabijają monotonię mozolnej wspinaczki. Ucieczka przed pogranicznikami w odległym Tadżykistanie czy innym Turkmenistanie to nic. Dołóżcie do tego nogę w gipsie i dwie kule, z pomocą których się poruszał. A teraz wyobraźcie sobie Piotrka umykającego służbistom jednej z postsowieckich republik po zaśnieżonych torach i już robi się weselej, prawda? Podobnych historii, czasem śmiesznych, czasem strasznych, opowiedział nam wiele – dzięki nim metry w poziomie szybko zamieniały się w metry w pionie. Powiedzieć o Piotrku, że był faworytem Kilithonu, to mało – on był po prostu skazany na zwycięstwo. Przecież w premierowej edycji Kilimanjaro Extreme Marathon wystartował on i garstka amatorów. Jego jedynym zadaniem było więc dobiec do mety, zanadto się nie uszkadzając. Mimo to czuł respekt przed wielką, białą górą i dało się go wyczuć – nawet podczas trekkingu nie forsował tempa, uważnie stawiał stopy, a rano i wieczorem nie odmawiał, gdy Ewa Piekarska i Ania Gregorczyk z Polskiej Misji Medycznej serwowały mu diuramid. Może i chachar, ale łeb na karku ma. Nie było niespodzianki – po 4 godzinach, 28 minutach i 40 sekundach od startu ze szczytu Kilimandżaro Piotr Hercog dotarł na metę Kilithonu, stawiając kolejny ważny krok w ramach projektu Hercog Mountain Challenge.

 

 

PMM.ORG.PL

„Miki, masz chorobę wysokościową, muszę ci podać tlen” – słowa Ani pamiętam jak przez mgłę, jakby ktoś sformułował je w kiepskiej jakości programie do obróbki dźwięku. Obrazy tez ledwie migają mi gdzieś pomiędzy półkulami mózgu, który w nocy z 8 na 9 grudnia 2017 r. zaczął pęcznieć jak gąbka. I jak gąbka funkcjonować. Moje centrum dowodzenia było jak galareta. I ja sam byłem jak galareta. Trząsłem się z zimna i mój głos się trząsł. Moje myśli się trzęsły. Trząsł się cały mój świat. Miałem halucynacje i powtarzałem w kółko trzy rzeczy:

– Nazywam się Mikołaj.

– Czyja jest czerwona kurtka?

– Czy mogę jutro wystartować?

Wypowiadałem je w różnej konfiguracji – pytany bądź nie. Rafał Kruzel, mój sasiad z namiotu, opowiadał pózniej, ze majaczyłem, myslałem, ze sniadanie to kolacja, ze dzisiaj to jutro, wszystko mi się pomieszało. O co chodziło z czerwona kurtka? Po zejściu ze szczytu Kilimandżaro do Crater Campu okazało się, że tragarze nie zdążyli donieść mojego dużego plecaka. Świeciło piękne słońce, ustał wiatr, z namiotu miałem widok na lodowiec – tak, ten sam, który tak szybko znika i niedługo go nie będzie. Poczułem się błogo. Zdjęłam mokre skarpetki, stopy owinąłem ciepłymi spodniami, usiadłem i… odpłynąłem. Hipotermia uderzyła błyskawicznie – w ciągu 5, może 10 minut byłem pozamiatany. Znalazłem się na autostradzie do AMS, choroby wysokościowej. W którymś momencie ktoś przykrył mnie czerwona kurtka. I potem, kiedy już odzyskałem ciepłotę (i spiwór), przebłyski świadomości podpowiadały mi, że skoro ja mam na sobie czyjąś czerwona kurtkę, to oznacza, ze ten ktoś jej nie ma i na pewno marznie. Wrodzony – ha ha! – altruizm nakazywał mi ją oddać. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że kiedy piszę te słowa, wcale nie mam pewności, czy czerwona kurtka w ogóle istniała czy nie…

Decydujące uderzenie choroby nadeszło tuż po zmierzchu – leżałem bez ruchu, bez władzy i bez świadomości. Nade mna toczyła się dyskusja „czy sprowadzać go już teraz czy rano”, ale ja nic nie słyszałem. Pamiętam tylko maskę tlenową na twarzy i miły głos Ani, mojej aniołki stróżki. Potem był już tylko sen. Miałem chyba najspokojniejszą – i najprzyjemniejszą – noc ze wszystkich, którzy znajdowali się tej nocy w obozie. Leżałem w ciepłym śpiworze pomiędzy dwiema dziewczynami, a moje płuca wypełniał tlen. Dużo tlenu.

„Nie ma mowy!”, stanowczo odpowiedziała Ania, gdy po nocy spędzonej w namiocie Polskiej Misji Medycznej próbowałem negocjować ponowne wejście na szczyt z resztą biegaczy. Niewiele ponad 100 m w pionie, które dzieliły nasza baze od wierzchołka Kilimandżaro, mogły być dla mnie spacerem śmierci. Pomimo połknięcia dwóch pełnych butli z symbolem „O2”, wskaźnik na pulsoksymetrze ledwie przekraczał wartość „50”, co wciąż oznaczało realne zagrożenie życia. Cała moja tygodniowa aklimatyzacja zniknęła w ciągu kilku godzin. Zniknęły chmury, niebo się przejaśniło, a ja czułem się jak zbity pies.

Gdybym miał dłuższe uszy, położyłbym je po sobie i smutno zaskomlał. Gąbka wiedziała, że nie ma sensu ryzykować, ale serce aż rwało się na górę. Przecież nie po to tu przyleciałem, żeby nie wystartować razem z pozostałymi. „Chodź, Miki”, głos Maćka, autora filmu z wyprawy, wyrwał mnie z rozmyślań, po czym wraz z Iwoną i Dymkiem potoczyliśmy się w kierunku Stella Pass. „A może powinienem jednak ruszyć na start?”, pomyślałem na głos, gdy dotarliśmy do ostatniej przełęczy przed Uhuru Peak (5895 m n.p.m.). „Nie ma mowy! Schodzisz na dół!” – jeszcze nigdy nie widziałem Piotrka Dymusa tak stanowczego. Do tej pory nie wiem, czy gdyby nie Dymek, jednak nie porwałbym się na ponowne zdobycie szczytu Kili. Moimi jedynymi towarzyszami na szlaku byłyby: niedotleniony krwioobieg i głupia ambicja. Po drodze nuciłbym pewnie Stairway to heaven…

 

 

Jumbo Bwana

Czyli Hello, jak śpiewali Adele, Lionel Ritchie i U2. Nic nie kojarzy mi się z Afryką, z Kili, z tą wyprawą bardziej niż ta piękna, radosna pieśń, którą nasi tragarze i przewodnicy śpiewali przy każdej okazji. Moja mózgo-gąbka nie pozwoliła przyswoić słów, gdy byłem na Dachu Afryki, ale nauczyłem się ich zaraz po powrocie do domu. Najłatwiejszy (i najładniejszy) jest refren:

Jambo
Jambo bwana
Habari gani?
Mzuri sana
Wagenimwakaribishwa
Kilimanjaro
Hakuna matata

„Nasi” Tanzańczycy śpiewali radośnie, wyglądali radośnie, mówili radośnie. Mimo to cały czas byłem nieswój. Jasne, że wiem, że to ich praca, że żyją z turystyki, i .ze gdyby nie tacy jak my, to nasi tragarze siedzieliby w swoich wioskach i pewnie nie mieli co ze sobą zrobić. Niemniej widok tych dzielnych, poskręcanych pod ciężarem naszych tobołów mężczyzn stale przywoływał mi na myśl obraz niewolników. Przez cały trekking czułem się źle z myślą, że ktoś wnosi za mnie mój plecak, mój namiot, a nawet turystyczny kibel, do którego się załatwiam po posiłku przygotowanym z jedzenia, które ktoś wniósł za mnie na górę, i które jem trzy razy dziennie w mesie, która przytargał do obozu ktoś inny. Tylko piękne, pełne białych zębów uśmiechy, jeszcze piękniejsza pieśń Jumbo bwana, śpiewana przez radosny tłumek „naszych” Murzynów, i niesamowita, pozytywna energia płynąca z ich ust, gardeł, języków i przepon dawały mi nadzieję. Nadzieję, że wbrew moim obawom, nie są zniewoleni. Że tak naprawdę są wolni. Dużo bardziej wolni niż my. Od wyprawy na Kilimandżaro minęło już wiele tygodni i wspomnienia powoli bledną. Jedna tylko myśl pozostaje wyraźna, bardzo wyraźna. Gdy ktoś gratuluje mi „wyczynu”, w myślach puszczam oko do Matthew, Rashidiego i spółki – prawdziwych bohaterów z Kilimandżaro. Oni wiedzą. Ale nic nie powiedzą. Tylko szczerze się uśmiechną i odpowiedzą: „Jumbo bwana”.

 

 

El Cruzello

„Czy on zwariował?! Co się tak tłucze po tym namiocie?”. Jest głęboka noc. Ciemno, a jakoś dziwnie jasno. Wnętrze husky’ego oświetla blade światło czołówki. Mój kompan w pozycji półsiadu naparza dłonią w ściany i dach (choć w sumie to przecież jedno), ja wyrwany ze snu jestem na niego szczerze wkurzony. „Co robisz?!”. „Zasypuje nas! Pomóż mi, bo zaraz nam się namiot połamie”. Nad ostatni przed szczytem Barafu Camp (4673 m n.p.m.) nadciągnęła burza i w parę chwil zasypała obozowisko śniegiem, wyciągając El Cruzello z ciepłego, puchowego kokonu. Rafał Kruzel to gość, który zaliczył każdy bieg ultra na świecie. A nawet jeśli nie, to możecie mieć pewność, że niedługo to zrobi. Rafał jest jak Chuck Norris. Ile kilometrów przebiegł El Cruzello? Jak Chuck Norris – wszystkie! 9 grudnia do swojej kolekcji dołożył zapewne najpiękniejszy ze wszystkich medal za ukończenie Kilimanjaro Extreme Marathon. Pomimo kontuzji powoli, w swoim tempie doturlał się do mety, udowadniajac, ze w bieganiu górskim – szczególnie na tak dużej wysokości – kluczowe jest doświadczenie i spokojna głowa, a nie rozpalone serce. Nazajutrz po biegu El Cruzello pożeglował potężnym statkiem powietrznym Holenderskich Królewskich Linii Lotniczych KLM z powrotem do Amsterdamu. Szkoda, że tak szybko się ulotnił, bo nie zdążyłem go zapytać, czy przypadkiem nie wie, czyja była czerwona kurtka…

 

 

Team Spirit

Ciężko było mi uwierzyć w to, ze tak wielkie przedsięwzięcie zrealizowały zaledwie trzy osoby. Na dodatek całym projektem „Kilithon” zarządzali zdalnie z Polski! Na miejscu wspierał ich Tanzańczyk Hamadi, ale to na barkach Michała Gawrona, Piotra Kędziory i Ani Pontus spoczywała koordynacja wszystkiego. I to dosłownie. Cały sprzęt: bramy, namioty, koszulki, medale, bufy (w hurtowej ilości wcale nie takie lekkie!), a nawet agregat prądotwórczy przywieźli na własnych ramionach z Europy. A skoro jesteśmy przy agregacie, przypomina mi się zabawna historia, która „Kędziorek” opowiedział jak już było po wszystkim. Na kilka tygodni przed Kilithonem wszedł na jakieś specjalistyczne forum i mozecie sobie wyobrazic, jakie poruszenie wywołał pytaniem: „Czy taki a taki model agregatu będzie sprawnie działał na wysokości 6000 m n.p.m.?”.

Głównym zadaniem ekipy po dotarciu do Moshi (bazy zawodów) była koordynacja małej armii Tanzańczyków. W sumie garstkę zawodników (było nas dziesięcioro) obsługiwało ponad 50 (!) osób – tragarzy, przewodników, kucharzy i obsługi punktów. Punktów, które zasługują na poświęcenie im odrobiny miejsca. Ustawione w niezwykłych miejscach, wyposażone skromnie, ale za to jak smacznie: orzechy nerkowca, mango, pomarańcze, banany i papaja… Papaja i mango na punktach odżywczych, wyobrażacie to sobie?! Ja nie potrzebowałem niczego wiecej – niebo nad głowa, niebo w gębie. Michał, Piotrek i Ania dopięli wszystko na ostatni guzik. Ktoś może powiedzieć, że jak jest budżet, to wszystko da się zrobić. Nieprawda! Dobrej atmosfery i uśmiechów obsługi nie da się kupić. I to właśnie uważam za największy sukces Gawrona. Wcale nie odebranie rekordu świata Tenzingowi, lecz to, że udało mu się wokół imprezy zgromadzić grupę fantastycznych ludzi, a przy tym prawdziwych pasjonatów. Za potwierdzenie tych słów niech wystarczy to, że po zwinięciu bramy startowej i upewnieniu się, że Kili stoi, jak stało, Michał, Piotrek i Ania założyli numery startowe i pognali w dół w ślad za pozostałymi uczestnikami Kilithonu. Co więcej, udało mu się zaszczepić entuzjazm do biegania u władz Narodowego Parku Kilimandżaro. „Kiedy kolejna edycja?!”, spytał dyrektor, jak tylko ostatnia osoba pojawiła się u podnóża świętej góry Tanzańczyków.

 

 

Hakuna Matata

Na metę wpadłem jak nowonarodzony. Ledwie 12 godzin wcześniej i cztery strefy klimatyczne wyżej zdychałem pod szczytem, a teraz byłem jak młody bóg. Po niecałych siedmiu godzinach zbiegu ze Stella Pass (startowałem o kilometr bliżej i 100 m niżej niż reszta) jako drugi po Piotrku Hercogu wpadłem w ramiona Hamadiego i jego pięknej żony. Czułem się jak zwycięzca, gdy afrykański chór, złożony z kucharek i obsługi zaśpiewał mi Jumbo Bwana, po czym zaproszono mnie na najwspanialsze specjały tanzańskiej kuchni. Ze względu na przygody na górze mój wynik teoretycznie nie powinien być w ogóle brany pod uwagę, ale organizatorzy postanowili docenić walkę, jaką stoczyłem pod szczytem i – po przyłożeniu symbolicznej czterogodzinnej kary za bieg na podwójnym gazie (tlenie konkretnie) i ominięcie linii startu – znalazłem się wśród finiszerów premierowej edycji Kilimanjaro Extreme Marathon, od tej pory najwyżej rozgrywanego maratonu na świecie. Hakuna matata!

 

 

Epilog

Premierowa edycję kilithonu ukończyli:

Piotr Hercog, Maciej Pawlicki, Anna Gregorczyk, Rafał Kruzel, Catherine Sun, Piotr Kedziora, Anna Pontus, Parvaneh Moayedi, Michał Gawron i ja.

Oprócz uczestników biegu Kilimandżaro zdobyli:

żona Michała Gawrona Ewa i ich 11-letnia córka Natalia, Ewa Piekarska, Iwona El Tanbouli-Jabłońska, Maciek Jabłoński oraz Rayes Lemmens.

Maciej Pawlicki jako jedyny uczestnik podczas wyprawy ZDOBYŁ KILIMANDŻARO TRZYKROTNIE.

Patronat medialny nad imprezą objęły magazyny National Geographic oraz ULTRA.

Wkrótce ukaże się FILM DOKUMENTALNY z Kilithonu autorstwa Maćka Jabłońskiego z Pracowni F11.

II EDYCJA Kilimanjaro Extreme Marathon odbędzie się we wrześniu 2018 r.

WIĘCEJ INFORMACJI o biegu na Kiliextrememarathon.com.

W kuluarach Michał Gawron nieoficjalnie mówi o ZBIEGANIU Z ACONCAGUI…

 


 

 

Artykuł Mikołaja ukazał się w Magazynie ULTRA (15/2018).
Za zgodę na publikację tej pięknej historii bardzo dziękujemy całej redakcji, a w szczególności Mikiemu, którego wspominamy jako niezastąpionego kompana wyczynów w wersji ULTRA.  Hakuna matata bracie! 

#Kilithon
race@kiliextrememarathon.com

Ultimate Running Adventure! Join us at the top of the world's highest free standing mountain and START THE RACE!