Zapaleniec z Katowic organizuje imprezę ze startem na szczycie Kilimandżaro

kilithon gazeta wyborcza

Zapaleniec z Katowic organizuje imprezę ze startem na szczycie Kilimandżaro

WYWIAD Paweł Czado 29 września 2017 | 08:55

Michał Gawron lubi wyzwania. Niedawno katowiczaninowi udało się uzyskać pozwolenie rządu Tanzanii na zorganizowanie niecodziennej imprezy: w grudniu odbędzie się maraton, którego start zostanie usytuowany na szczycie Kilimandżaro (5895 m n.p.m.). 

Oznacza to, że odbierze rekord maratonowi ze startem w Everest Base Camp (5363 m n.p.m.). Maraton organizowany przez Michała Gawrona rozpocznie się o 532 metrów wyżej niż ten w Himalajach, więc będzie mógł się ubiegać się o wpis do Księgi rekordów Guinnessa.

Paweł Czado: To jeden z najbardziej zdumiewających pomysłów, o jakich ostatnio słyszałem. Jak się na nie wpada?

Michał Gawron: Pomysł nie wziął się z bytności w Afryce, choć Kilimandżaro jest naprawdę niesamowite: trzy kompletnie różne strefy klimatyczne na jednym szczycie – począwszy od lasu tropikalnego po antarktyczne klimaty szczytu stożka. Pierwszy raz, kiedy tam pojechałem, chciałem po prostu zdobyć dach Afryki, najwyższą wolno stojącą górę świata. Na pierwszym trekkingu niespełna dwa lata temu nie myślałem, że w ogóle można by coś takiego tam zorganizować.

Kiedy zorientowałem się, jak tam jest, uznałem, że pobieganie po strefach klimatycznych Kilimandżaro to ciekawy pomysł, choć oficjalnie nie wolno tego robić. Tanzańczycy wprowadzili obostrzenia, to ich święta góra. Tam każdy turysta-trekker musi się poruszać w towarzystwie przewodnika, tragarza i nawet kucharza; nie można robić niczego bardziej swobodnie. Miałem sporo szczęścia, że mogłem się po tej górze porozglądać i pobiegać po jej niezwykłych zboczach. 

Maraton ze startem na Kilimandżaro przyszedł mi do głowy w zeszłym roku, kiedy wziąłem udział w ultramaratonie przy… Mount Evereście ze startem w Everest Base Camp (5363 m n.p.m.). Na takich imprezach można poznać niezłych wariatów, grupę fajnych ludzi, którzy wpadają na niezwykłe pomysły. Po całym świecie szukają miejsc, gdzie można robić „coś innego”.

Przykładem właśnie Everest Base Camp: z kompletnie dziwnego miejsca, o którym ludzie słyszą w całkiem innym kontekście, które jest punktem wyjściowym ataków szczytowych na najwyższą górę świata, można zorganizować coś dla ludzi, którzy lubią biegać maratony. Spodobało mi się to.

Na pomysł wpadł pan więc właśnie tam?

– Tak. W Katmandu [stolicy Nepalu – przyp. red.] zastanawiałem się: „dlaczego właściwie nie ma maratonu na Kilimandżaro?”. Technicznie ta góra jest znacznie prostsza w trekkingu niż w Himalajach. Trwa to dużo krócej, bo Kilimandżaro można zdobyć w pięć-sześć dni, a podejście do Everest Base Camp trwa około dwóch tygodni, a cała impreza prawie miesiąc. Ludzie, którzy pojawiają się w takich miejscach, nie mają problemu z kosztem samej imprezy, a raczej z brakiem dużej ilości wolnego czasu. Wszystkim doskwierał problem, że impreza biegowa pod Mount Everestem tak długo trwa.

Uznałem, że na Kilimandżaro byłoby to dużo prostsze i ciekawsze, ze zdziwieniem przyjąłem wieść, że nigdy dotąd nic takiego się tam nie odbyło. Dowiedziałem się również, że były już podejmowane takie próby, ale nikomu nie udało się dograć wszystkich biurokratycznych szczegółów z władzami Parków Narodowych Tanzanii.

Wszyscy mówili, że tego się zrobić nie da, że próbowano wiele razy. Mówili, że to się nie uda. Jestem bardzo przekorny, mam taki charakter, że gdy słyszę, że czegoś się nie uda zrobić, a jeszcze lepiej gdy jest niemożliwe, to się za to zabieram. Żeby pokazać sobie i innym, że jednak można coś wariackiego zrobić.

Kiedy zacząłem się tym bardziej interesować, okazało się, że Tanzańczycy sami nie wiedzą, czy oni tego chcą, czy raczej nie. Do ogarnięcia były nie tylko sprawy techniczne, administracyjne, ale również duchowe (to przecież dla nich święta góra). Zacząłem od przekonywania jednego Tanzańczyka. Hamadi Gao ma w Tanzanii firmę trekkingową, wprowadza ludzi na Kilimandżaro. Zaczęliśmy o tym rozmawiać. Nie do końca wierzył, że jest to możliwe. Kilka miesięcy później przyjechałem do Tanzanii jeszcze raz, tylko po to, żeby dokładnie przyjrzeć się, czy zorganizowanie maratonu na zboczach Kilimandżaro jest realne. On nie dowierzał, że mógłbym przylecieć jedynie po to, żeby z nim obgadać takie rzeczy. A jednak! Zrozumiał, że ja nie podchodzę do tego stricte biznesowo, tylko że chcę zorganizować fajną, niezwykłą imprezę sportową, jakiej jeszcze mieszkańcy okalających Kilimandżaro wiosek nie widzieli.

Faktem jest, że w Afryce ludzie, którzy są przebrani po sportowemu i biegają po Kilimandżaro, są uznawani za niezłych dziwaków. Pod Kilimandżaro to nie turyści robią sobie zdjęcia z miejscowymi, ale odwrotnie: dla Tanzańczyków fotka z turystami to atrakcja. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy wbiegałem samotnie na Kilimandżaro, byłem dla nich ogromną atrakcją. „Co on ma na sobie?” – dziwili się.

No właśnie. Wpadł pan na pomysł wbiegnięcia oraz zbiegnięcia bez aklimatyzacji na Kilimandżaro w ciągu doby. I w tym roku się udało!

– Uważam, że warto robić takie rzeczy. Nie dla pieniędzy, nie dla popularności. Raczej dla poczucia, że robi się coś innego, dla jaj. Chciałem się przekonać, czy to możliwe i jeszcze raz przyjrzeć tej górze.

Nie udało się za pierwszym razem. Uparłem się któregoś dnia, że skoro jestem taki sprytny i rozbiegany, to machnę sobie Kilimandżaro – tam i z powrotem – w jeden dzień. Nie chciałem robić żadnych rekordów, chciałem jedynie wbiec i zbiec. Nikt nie wierzył, że naprawdę chcę wybiec rano z hotelu i wrócić wieczorem. Za pierwszym razem udało mi się dobiec na wysokość 5600 m n.p.m., zabrakło mi około 300 metrów.

Zrezygnowałem, zawróciłem w ostatnim momencie. Okazało się, że za późno rankiem wyszedłem w góry, źle opracowałem trasę, tzn. w ogóle jej nie opracowałem. Nie przekalkulowałem tego dokładnie, właściwie robiłem to na kompletnego wariata. Wierzyłem w swoje fizyczne możliwości, wcześniej z kumplami zdobyłem Erebusa, najwyższy czynny wulkan na Antarktydzie, pierwsze polskie wejście, tak więc Kilimandżaro nie wydawało mi się szczególnym wyzwaniem, wbieg bez aklimatyzacji miał być dodatkową atrakcją.

Jednak w pewnym momencie zrobiło się późno. Zrobiłem prawie cztery tysiące metrów przewyższenia i czułem kres możliwości. 300 metrów w pionie to jeszcze było dobrych parę godzin. Byłem na górze sam, a temperatura obniżyła się do minus 10 stopni. Rzadko rezygnuję, jestem bardzo uparty, ale wtedy podjąłem decyzję o powrocie bez osiągnięcia celu. Potem byłem dumny z siebie, że nie poniosła mnie ambicja i że zdołałem podjąć decyzję o rezygnacji. To była jedna z trudniejszych decyzji w życiu. Na szczęście okazało się, że czasem potrafi mi w głowie zapalić się takie czerwone światełko.

Ująłem tym dyrektora Parku Narodowego Kilimandżaro. On nie tyle nie wierzył, że mi się uda, ale że w ogóle spróbuję. Podobało mu się, że jestem szczęśliwy, nawet mimo faktu, że mi się za pierwszym razem nie udało. Zaczął traktować mnie poważnie. Inni też dobrze zaczęli tam myśleć o wariacie, któremu się nie udało, ale który zaraz wróci, żeby to poprawić. 

Rozpocząłem korespondencję z dyrektorem parku, ponoć otarło się to nawet o sfery rządowe. Dyrektor parku nie może podejmować decyzji dotyczących organizacji międzynarodowej imprezy na terenie parku. Korespondencja trwała i na końcu radość: jest zgoda!

Przypuszczam, że Tanzańczycy i tak nie do końca wierzą, że uda się to zorganizować (uśmiech). Może to wygląda na wariactwo, ale zapewniam, że podchodzę do tego poważnie, nie da się zorganizować takiej imprezy bez dokładnego przemyślenia spraw logistyki czy bezpieczeństwa. Będzie z nami na pewno określona grupa lekarzy. Będziemy musieli mieć do dyspozycji helikopter ratowniczy. Bardzo dużo osób nie dociera na Kilimandżaro przy normalnym trekkingu. Romantyzm romantyzmem, maraton maratonem, ale chodzi o to, żeby wszyscy wrócili w jednym kawałku. Oczywiście wszyscy będą musieli podpisać oświadczenie, że biorą udział w tym maratonie na własną odpowiedzialność i że mają świadomość wszystkich niebezpieczeństw. I oczywiście nikogo, kto o tym marzy, to nie odstraszy. 

Jak ta impreza ma ostatecznie wyglądać?

– Dostaliśmy pozwolenie na zorganizowanie jej w grudniu. Wtedy w Tanzanii jest najmniej klientów chcących wejść na Kilimandżaro. Wyznaczono nam najgorszą trasę, co właściwie rozumiem, bo chodzi o to, żebyśmy turystom, którzy jednak przyjadą tam w tym czasie, nie zawadzali. Poza tym dostaliśmy limit: w maratonie może wystartować maksymalnie 50 osób.

To i tak dużo? Jak sprawić, żeby w ogóle ktoś się zgłosił?

– O to się nie martwię. Lista powinna się szybko wypełnić. Na świecie jest wielu zapaleńców. Jak informacja o maratonie pójdzie w świat i ludzie się dowiedzą, to więcej zachodu będzie z odmawianiem startu. Kto pierwszy, ten lepszy. Uruchamiam właśnie profesjonalną międzynarodową stronę internetową poświęconą temu przedsięwzięciu. Pewnie z samych znajomych uzbierałbym trzydziestkę chętnych. Podczas moich wypraw biegowych na Saharze, na Mount Evereście czy w Syberii na Bajkale poznałem wielu zapaleńców (uśmiech).

Ale ważne: to nie będzie tania zabawa. Oczywiście muszę podkreślić, że nie mam zamiaru na tym zarobić, chcę jedynie jak najmniej stracić. Wejście do parku kosztuje około 850 dolarów od osoby. Każdy startujący w maratonie i tak musi opłacić przewodnika, kucharza i tragarza. Kiedy samotnie wbiegałem na Kilimandżaro, i tak musiałem zapłacić za ich pobyt.

Dochodzą koszty organizacji całej imprezy i koszty zabezpieczenia medycznego. Dodatkowo trzeba jeszcze zapłacić około 150 dolarów za możliwość spędzenia nocy na najwyższym obozie w Crater Camp, już w strefie lodowcowej. Taki nocleg jest niezbędny, jak najbliżej linii startu. Trudno podchodzić w dniu startu z ostatniego normalnie stosowanego obozu na wysokości około 4800 m i od razu startować ze szczytu 5850 m. Ostatecznie przenocujemy na wysokości 5700 m, wcześnie rano dwie godziny podejdziemy na start i wystartujemy.

Czyli maraton będzie zbieganiem?

– Właściwie tak. W niektórych momentach trasa lekko zafaluje, ale to będą epizody. Startujemy na wysokości 5850 m, meta na wysokości około 1800 m.

Ile czasu rocznie poświęca pan na takie wypady?

– Rodzina mówi, że trochę za dużo. W 2015 roku spędziłem prawie cztery miesiące na morzu. Płynęliśmy na najzimniejsze na ziemi Morze Rossa, chcieliśmy pobić rekord dopłynięcia jachtem żaglowym jak najdalej na południe. Morze Rossa jest zamarznięte przez około 11 miesięcy, tylko 5-6 tygodni można po nim pływać. Jestem żeglarzem, przy czym najbardziej pociąga mnie ekstremalne żeglarstwo antarktyczne. Wpłynęliśmy na najbardziej niedostępny zakątek świata i udało nam się zejść na ląd w Zatoce Wielorybów – tym zagwarantowaliśmy sobie rekord świata i rekord Guinnessa. Następnie popłynęliśmy na wyspę Rossa i sześcioosobowym zespołem weszliśmy na szczyt Erebusa. To było pierwsze polskie wejście. Takie wyprawy to dla mnie reset od świata, na co dzień pracuję w trudnym twardym biznesie. A pan chce może na Kilimandżaro wystartować? Zostawię panu jedno miejsce…

– Wie pan co? Bardzo chciałbym, ale na razie to niemożliwe. Najwięcej w swoim życiu przebiegłem naraz tylko 10 kilometrów. Obawiam się więc, że nie dałbym rady.

Michał Gawron (rocznik 1979). Ostatnie biegowe starty:

  • wbiegnięcie oraz zbiegnięcie bez aklimatyzacji na Kilimandżaro poniżej 20 godzin (2017)
  • 9. miejsce w Ultramaratonie na Mt. Evereście (2016)
  • ukończenie Marathon de Sables, morderczego biegu po Saharze na dystansie 250 km – 256. miejsce (2017)
  • ukończenie IronMan w trakcie mistrzostw Europy we Frankfurcie (2017)
  • ukończenie stukilometrowego ultramaratonu po wulkanie w Patagonii – Vulcano Race (2016)
  • maraton po zamarzniętym jeziorze Bajkał – Syberia (2016)

ŹRÓDŁO
Magazyn Katowice (Gazeta Wyborcza) z dnia 29.09.2017. Wydanie internetowe (URL):  http://katowice.wyborcza.pl/katowice/7,35055,22442592,zapaleniec-z-katowic-organizuje-impreze-ze-startem-na-szczycie.html

 

#Kilithon
race@kiliextrememarathon.com

Ultimate Running Adventure! Join us at the top of the world's highest free standing mountain and START THE RACE!